Ostatnio mało sypiam. Wolę czytać książki. Wbrew pozorom nie chodzi tu wcale o tematykę, gdyż o wiele istotniejszy jest sam fakt wykonywania czynności. Chociaż z drugiej strony ,tak jak w życiu, unikam monotematyczności i staram urozmaicać mój czytadło spis. Jednego dnia sięgam po nowele, a następnego czekam z wypiekami na rozwiązanie kryminalnej zagadki stulecia. Lubię w książkach zniszczone okładki pożółkłe kartki i zapach przesycony ludzkim dotykiem. Są jednym z tych kochanków ,którym nie odmawiam pójścia do lóżka. Cytując ,,książka jest niczym ogród, który można włożyć do kieszeni'', a ja uwielbiam mieć przy sobie kwiaty bez różnicy na porę roku. Teraz taki czas, że czytam i pachnę.

środa, 2 listopada 2011

Tożsamość narodowa, a wolność twórcy.



Jesień przepływa mi przez palce. Igra ze mną nasileniem  barw i intensywnością doznań. Jednak dla mnie, ta pora nie jest gonitwą spadających liści lub batalią atakujących kasztanów. Jesień jest dla mnie emocją. Nastrojowością i rozmytym przez koronę drzew promykiem słońca, którego dotyk nostalgicznie pulsuję na ustach przechodniów. Samotnych, zaplątanych w przydługawe płaszcze i szaliki. Delektujących się ciszą własnych myśli, niepoprawnych doznań. 
I trudno mi się wyjaśnić z jakiego powodu tak długo nie odwiedzałam tego miejsca. Czas uciekał, a ja łapałam jego ochłapy ciesząc się każda wolną chwilą. 
Wróciłam jednak z książką trudną, której posmak nadal czuję na spierzchniętych wiatrem wargach. Lektury, która pozwoliła mi po raz kolejny przewartościować moje priorytety, emocje.
Większość z was zna tę pozycję jeszcze ze szkolnej ławki. Wracam, bowiem do was z podróży dalekiej i odległej, a emocje których doświadczyłam są porównywalne z przepłynięciem  (trans)Atlantyku. 
   Trudno zmierzać się z legendą Witolda Gombrowicza, znienawidzonego przez nieudolne, szkolne interpretacje. Ciężko dać mu kolejną szanse. Odkryć w nim coś, więcej niż parę sztampowych frazesów, zachłysnąć się. Pomimo, wielu przeciwności,zafascynowała mnie ta książka, rozlała się po ciele i wsiąkła w malinowe policzki. Ostała w moim sercu.
,,Trans-Atlantyk,, zafascynował mnie przede wszystkim formą. Rozbieganym słów, ich zadziorną stylizacją. Przeskokami w lekki surrealizm, groteskę. Zerwaniem z klasycznym powieściopisarstwem, na rzecz nad poziomu, jednak mocno realnego i warsztatowo niezwykle płynnego. Goniłam, przeskakiwałam, zdanie, za zdaniem. Jakiś nagły pęd w trzewiach i rozbieganie źrenic.
I ta forma formowała się zaraz w kolejną formę, dotąd mi nieznaną i w formie pełnej zamykała się na moich oczach. Szczegółowiej skupie się jednak na refleksjach, które rozbudziła ta nieustanna gonitwa za akapitami. W pewnym momencie poczułam się bowiem bezpaństwowcem. Wyzbyłam się Polski. Jej traumatycznego cienia i zrzuciłam wraz z Gombrowiczem płaszcz Konrada. Umarłam dla definicji. Zaczęłam walkę z własnym umiejscowieniem. Zaczęłam, wręcz kląć 




" A płyńcież wy, płyńcież Rodacy do Narodu swego! Płyńcież wy do Narodu waszego świętego chyba Przeklętego! Płyńcież do Stwora tego św. Ciemnego, co od wieków zdycha, a zdechnąć nie może! Płyńcież do Cudaka waszego św., od Natury całej przeklętego, co wciąż się rodzi, a przecież wciąż Nieurodzony! Płyńcież, płyńcież, żeby on wam ani Żyć, ani Zdechnąć nie pozwalał, a na zawsze was miedzy Bytem i Niebytem trzymał. Płyńcież do Ślamazary waszy św. żeby was ona dali Ślimaczyła! Okręt już skosem się zwrócił i odpływał więc jeszcze mówię: - Płyńcież do Szaleńca, Wariata waszego św. ach chyba Przeklętego, żeby on was skokami, szałami swoimi Męczył, Dręczył, was krwią zalewał, was Rykiem swym ryczał, wyrykiwał, was Męką zamęczał, DZieci wasze, żony, na Śmierć, na Skonanie sam konając w konaniu swoim SZału swojego was Szalał, Rozszalał!"

I w płacz nagle wpadłam, bo ja już sama nie wiedziałam, czy ja tego narodu nienawidzę, czy może miłością go darzę. Czy ja tym narodem jestem, czy odłamkiem jakiś, wręcz niesklejanym. Bo co dla mnie ten naród znaczy? Czy ja tu tylko mieszkam i z przyzwyczajenia hymn powtarzam w rytm melodii, czy może ja tą melodią żyję i jej wersy mam na sercu wykute. Bo tak naprawdę wcześniej przyzwyczajona byłam jedynie do stania w rzędzie, a teraz ja muszę podjąć decyzję czy chce tu być i trwać pomiędzy pomnikami polskości. I te statuy co dnia doglądać i pozwalać im trwać i zagnieżdżać się we mnie coraz mocniej. I pielęgnować ich jakość  niezmienna od wieków. Czy mity piętnować, czy może je pieścić i tulić,by dalej nam wiernie służyły. Czym dla mnie ten naród? Wolności ostoją czy niewoli pętami. 
I zdefiniowałam siebie od zera. Od embrionu. I myśli zmieniłam i nazwy im dałam odmienne. I stała się Polska z patosu kolebką stolica niechęci i lęku.Lecz w szyderstwie tym odżyła i wyzwoliła mnie z ,,polskiej,, polskości. 

Życzę wam wszystkim,abyście potrafi odnaleźć w sobie Polskę. Zdefiniować ją, pokochać, poczuć :)


Tytuł: Transatlantyk
Autor: Witold Gombrowicz
Wydawnictwo: Literackie
Ilość stron: 140
Ocena: 5/6





















(Przepraszam, że tak rzadko tu bywałam. Oświadczam to się już więcej nie powtórzy :) Wracam do was na stałe. Jutro postaram się poodwiedzać wasze blogi, brr ogromne zaległości :)